
Najpierw robiłem sobie taki sprint review co tydzień. Siadałem w sobotnie przedpołudnie i zbierałem wrażenia.
Jakież to męskie: robię coś od tygodnia i już jestem mistrzem, ekspertem, mądralą i mam tyle do powiedzenia o rodzicielstwie. Po czterech tygodniach, uskrzydlonny nową rolą, w której tak świetnie mi idzie, wymyśliłem sobie krótki tekst po tytułem „a właśnie, że nie trzeba”. Byłem najmądrzejszy na świecie.
Bo faktycznie to bycie ojcem było łatwe. Trampoliny, basen, konie, balet, jedzenie na mieście, długie spacery.
Kiedy ma sie ogarniętą „bazę” łatwiej jest żyć tak, jakby się było na wakacjach. Bo ojcu łatwiej jest być „tym od zabawy”. Bo z ojcem „dzień dziecka” jest co drugi dzień.
A potem…
Niedawno minęło pół roku odkąd jestem „samodzielnym ojcem”. Nagle, z dnia na dzień, na własne życzenie zostałem matkojcem w odwróconym modelu opieki: ojciec 24/7, matka na weekendy.
Jakże przekłamany byłby ten tekst, gdybym napisał go w sierpniu.
W sierpniu – przed epidemią szkarlatyny.
We wrześniu – zanim po parku trampolin „poszły mi” kolana.
W październiku – zanim przed trzy tygodnie nie byliśmy razem chorzy.
W listopadzie i grudniu, które są dla mnie czasem ciemności i żałoby. Zanim musiałem wybierać, czy narazić się na problemy w pracy, w przedszkolu, w sądzie, w urzędzie czy przed lustrem.
Zanim dni zaczęły ciągnąć się jak zbyt gęsty katar – kserowalne, powtarzalne, nieodróżnialne od siebie, niezapamiętywalne.
Budzik, kawa, higiena, popędzanie modelki, śniadanie, wyścig do przedszkola i czołganie się w korku do pracy na 7,5h, jazda w korku po dziecko, ubieranie modelki, jazda w korku do domu, kolacja, bajka, zabawa, higiena, czytanie, pranie, odrabianie tej pół h pracy, serial, budzik…
Spotyka się dwóch mnichów. Nie widzieli się cały rok.
Jeden pyta drugiego: „Jak spędziłeś ten rok?”
„Byłem na naukach u mojego mistrza, na odosobnieniu, zgłębiałem sens starych manuskryptów, podróżowałem po różnych klasztorach i świątyniach”.
„O, to widzę, że nie zmarnowałeś roku.”
„A ty, bracie – jak spędziłeś ten czas?”
„Uprawiałem zioła i warzywa w ogródku, woziłem dziecko do przedszkola, robiłem śniadania i kolacje, spacerowałem, a kiedy byłem zmęczny to spałem.”
„O, to widzę, że nie zmarnowałeś roku.”
Ostatnio usłyszałem tekst: „Kiedy to ON jedzie na swoje cośtam (maraton, konferencję, mistrzostwa, cokolwiek) – to naturalne jest, że ja zostanę z dziećmi, ale kiedy to JA chcę wyjechać na dwa tygodnie do Indii – to już nie ma z kim zostawić dzieci, bo on przecież sam się nimi nie zajmie”.
Właśnie zrobiłem sobie przerwe od pisania, zajrzałem na Facebooka.
Trafiłem na świeży tekst mojej koleżanki Mai „Moja mała Vipassana”.
Chwilę potem zobaczyłem nowy film reklamowy Mama radzi sobie najlepiej na świecie. Oparty na stereotypach, z którymi walczą feministki, promujacy szkodliwy zarówno dla kobiet jak i dla mężczyzn przekaz, że to matka jest sama z chorobą swojego dziecka. Szkodliwy i włażący w tyłek wszystkim opuszczonym męczenniczkom nienawidzącym meżczyzn, albo po prostu pragnącym, żeby wreszcie ktoś z zewnątrz docenił ich trud.
Znalazłem sposób na to, żeby ta dyskusja wreszcie zdechła.
Tato, zrób swojej kobiecie prezent. Daj jej wolne. Docenisz to.
Nie – bycie samodzielnym, pracującym ojcem to nie jest takie hop-siup. To nie jest weekendowy kurs. To nie jest strzał dopaminy i samozadowolenia, które czujesz, kiedy skończysz projekt, wyheblujesz deskę, zmienisz baterie. Kiedy widzisz jakiś efekt.
Bycie samodzielnym ojcem pokazało mi, że ten projekt nigdy się nie kończy. Nie ma jednego wielkiego deadline’u, odbioru projektu, entuzjastycznych recenzji, czy choćby dobrego słowa…
Nie ma żadnego jury, które wystawi Ci notę za styl, żadnego medalu.
I nie ma żadnej pochwały, które wrezcie raz na zawsze potwierdzi, że się nadajesz, że robisz coś dobrze.
Kiedy jesteś takim matkojcem – trzeba się przestawić na kompletną obecność – rezygnacje z linii mety na rzecz „check-pointów”.
Na łapanie tych chwil miłości, radości, uśmiechów i „kocham cię tatusiu” – ale tym bardziej na bycie w tych chwilach, kiedy wszystko wydaje się walić, kiedy plączą nam się nogi i wszystko wypada z rąk.
Ale mówę ci, stary – warto.
I mówię ci, stary – zamiast oddawać się chłopięcemu, żeby nie powiedzieć gówniarskiemu strachowi, że sobie nie poradzisz – temu strachowi, który zaraz chowa się za „podziałem ról” i całym tym patriarchanym gównem – wskakuj w to bycie ojcem. Na główkę.
Wyślij swoją kobietę na miesiąc wakacji, mówiąc „Zajmę się tym, ogarnę to, chcę tego spróbować”.
Nie na weekend, nie na spacerek. Na dwa tygodnie, na miesiąc, na kwartał.
Uważam, że taki „miesiąc ojcostwa” to najlepsze, co może zrobić ojciec. Nie tylko dla swojej kobiety, nie tylko dla swojego dziecka, ale dla siebie samego.
Poznać na własnej skórze, co znaczy to kobiece „nic nie robi – zajmuje się dzieckiem”.
Poznać, co znaczy „mieć wszystko na głowie”.
Poznać, co znaczy być. Nie tylko dobrym, fajnym, zabawnym, szczodrym – ale i zasadniczym, czasem wkurwionym, a czasem „niedobrym”.
Poznać, co „trzeba”, a co nam się tylko wydaje, że trzeba.
Poznać prawdziwą magię. Kiedy wydaje ci się, że „dziecko się guzdrze, a ja się spóźnię” – i okazuje się, że wszyscy inny spóźnili się jeszcze bardziej.
To najlepsze, co ojciec może zrobić, by zakończyć tę idiotyczną wojnę między kobietami i mężczyznami.