Zdałem sobie z tego sprawę przy okazji rozmowy o rysowaniu kredkami i rysowaniu flamastrami.
Żeby dłużej mieć no i na ogół kończyło się tym że miałem te flamastry straży aż wyschły a wysychały zanim je wszystkie zużyłem na coś fajnego
W ten sposób ekonomia wygrywa z wyobraźnią. Bo nie można flamastrem pomalować ściany, kredką drzwi a kartki papieru A3 całej na czerwono flamastrem.
Potem zauważyłem, że zaczyna mi się to rozszerzać. Że można tabliczkę czekolady sobie kupić i ciupać ją przez miesiąc, że można kupić orzechy nerkowca, ale drogie są to jeść je przez pół roku wrzucając po dwa do owsianki lub wydzielając dla zdrowotności po 2 dziennie.
Oszczędzanie jest głupie
Oszczędzam prawie wszystko. Wodę, prąd, gaz, procesor, pamięć, środki piorące i czyszczące, materiały biurowe, papier w drukarce i benzynę w baku.
Nie kupuję właściwie nic w polietylenie ani w opakowaniach zespolonych. Spodni mam cztery pary, po dziesięć lat je noszę, a nowe kupuję tylko równolegle z wyrzuceniem starych. Naczynia zmywam tak, że chciałbym sprawdzić, czy zmywarki są naprawdę takie oszczędne, jak mówią.
Jako dziecko oszczędzałem takie na przykład flamastry. Bardzo lubiłem rysować, malować i przez dłuższy czas, mierzony szóstkami z plastyki, nieźle mi to szło. Ale do wszystkiego trzeba dobrać odpowiednią technikę. Przecież flamastry są do konturów, a nie do wypełniania wielkich powierzchni. Bo się zmarnują.
Bo się zmarnują.
Przypomniało mi się że jako dziecko mazakami z tuszem pozwalalem sobie tylko na kolorowanie maciupkich kształtów, do średnich służyły kredki, a do dużych wyłącznie farby.
I teraz się zastanawiam jak to się stało że ja w ogóle mam jakąkolwiek wyobraźnię.
Kupiłem córce kredki takie fajne, woskowe. Można nimi rysować na sucho, można na mokro, można rękami. Są dosyć małe, plastikowe i nie mają wymiennych wkładów. Dwa durne powody, żeby je „oszczędzać”.
Przez jakiś czas chciała spać w wielkim kartonie po fotelu z Ikei. Zabrałem go kiedyś nie wiem, skąd, jako przydasia. Bo duże pudło, bo dużo tektury – nie pamiętam.
Raz w autobusie zapowiedziała, że pomaluje sobie ściany kartonu we flagi Włoch. Flamastrami. Rozumiesz? Metr kwadratowy kartonu. Flamastrami.
No przecież się zmarnują. W jeden wieczór.
Zmarnują się.
I wtedy właśnie przypomniałem sobie, że moje flamastry się nie zmarnowały.
Bo wyschły.
No i tutaj wchodzą jakieś smyczki, a potem szybko przejście do ukulele i tata z córką zasmarowują dowolne powierzchnie dowolnego papieru (kolorowy blok techniczny? Papier czerpany? Złota farba? Why the fuck not?!).
No bo co się bardziej liczy? Galeria koślawych obrazków z dupy, stos makulatury bez wspomnień, bez skojarzeń? Opakowanie wyschniętych flamastrów? Czy to uczucie twórczej szajby, współdziałania i radości, kiedy siedzimy w starcie papieru, ubabrani farbą?